Każdy chce szybko dorosnąć. Młodzi
ludzie myślą, że wtedy dopiero zaczyna się „prawdziwe” życie. Można późno
wracać do domu (nie zawsze), robić co
chce (niekoniecznie) i rodzice nie
rozkazują (ta, na pewno). Tak to
sobie wyobrażałam mając kilka, a potem -naście lat. Po osiemnastce nic się nie
zmieniło, nadal byłam krótko trzymana. Dopiero na studiach pępowina się
przecięła.
Studia są takim pięknym okresem
przejściowym, niby już się decyduje o sobie, ale w każdej chwili można wrócić
do domu i poczuć się znowu dzieckiem. To jest i dobre, i złe. Dobre, bo można
na chwilę wziąć „urlop od życia”. Złe, bo w prawdziwym dorosłym życiu tego
„urlopu” nie ma. Rachunki same się nie zapłacą, lodówka nie zapełni i kasa nie
zarobi. Na początku studiów rozmawiałam z Pawłem i dziwił się, na co ja wydaję
tyle pieniędzy. Zapytałam go, co robi,
gdy jest głodny.
- Idę coś zjeść – odpowiedział mi.
- Ale bierzesz to z lodówki?
- No raczej.
- A skąd się bierze w lodówce?
- Wczoraj się urodziłaś? Mama robi
zakupy.
- No, właśnie. Ty nawet nie zwracasz
uwagi na to, ile może kosztować jogurt, który bierzesz, ani warstwowa kanapka,
którą tak uwielbiasz. Ja żeby coś zjeść, muszę najpierw zadbać, żeby w tej
lodówce coś było.
Zastanowił się chwilę, przyznał mi rację
i dyskusja się zakończyła.
Wiem, że prawdziwe problemy się
zaczynają, gdy trzeba samemu zarobić na te zakupy. Ja i tak miałam luksus, że
tata mi dawał pieniądze. Chociaż ostatnio się zbuntował i powiedział, że skoro
chcę zostać na wakacje w Lublinie i mieszkać z siostrą, to muszę na to zarobić.
I w taki oto prosty sposób zostałam opiekunką do dzieci. No, może nie prosty,
bo ciężko mi było cokolwiek znaleźć, ale popytałam znajomych i w końcu się
udało. Jestem opiekunką ośmioletniego chłopca i sześcioletniej dziewczynki. Jak
to z dziećmi bywa, jak już jest fajnie, to coś im odbija i robi się niemiło.
Ale w tej pracy zauważyłam pewien paradoks. Kiedyś narzekałam się na to, jak
jestem wychowywana. Że nie mogę tego, tamtego i owego… A teraz widzę, że sama
robiłabym podobnie. I wiem, że to pewnie już jest we mnie zakorzenione i nie
wyobrażam sobie postępować inaczej, ale to zabawne. Kiedyś moje dzieci będą się
obrażać, że do obiadu nie dam im żadnych słodyczy, a potem same będą powielać
moją zasadę.
Ale kiedy kończy się dzieciństwo? Gdy wyprowadzamy
się z domu lub idziemy na studia? A może jak przestajemy czuć się dziećmi? W
weekend po Bożym Ciele byłam z Sonią na
Festiwalu Kolorów. Zawsze chciałyśmy na niego pójść, ale nie było okazji, a teraz
miałyśmy go pod nosem, więc w końcu się zebrałyśmy i poszłyśmy. Pełno było
wokół gimnazjalistów i licealistów, a my czułyśmy się trochę… staro! Kurczę,
jesteśmy dopiero co po dwudziestce, a już uważamy się za nie wiadomo co! Ale tak
niestety jest… Owszem, śmiałyśmy się, rzucałyśmy proszkiem, ale widziałam, jak
bawią się inni i było mi szkoda, że ja nie potrafię podbiec do kogoś obcego i
go sypnąć, albo zrobić sobie z nim zdjęcie. Przecież nikt by nie zwrócił uwagi
na to, ile mam lat. Tam wszyscy się bawili razem. Ale ja jakbym już za bardzo
spoważniała...
fot. Sandra Czarniecka |
~ * ~
Dzisiaj trochę krócej, ale konkretnie ;) Trzymajcie się ciepło! :*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz