wtorek, 28 czerwca 2016

42. Wcale nie chcę dorastać...

Każdy chce szybko dorosnąć. Młodzi ludzie myślą, że wtedy dopiero zaczyna się „prawdziwe” życie. Można późno wracać do domu (nie zawsze), robić co chce (niekoniecznie) i rodzice nie rozkazują (ta, na pewno). Tak to sobie wyobrażałam mając kilka, a potem -naście lat. Po osiemnastce nic się nie zmieniło, nadal byłam krótko trzymana. Dopiero na studiach pępowina się przecięła.
Studia są takim pięknym okresem przejściowym, niby już się decyduje o sobie, ale w każdej chwili można wrócić do domu i poczuć się znowu dzieckiem. To jest i dobre, i złe. Dobre, bo można na chwilę wziąć „urlop od życia”. Złe, bo w prawdziwym dorosłym życiu tego „urlopu” nie ma. Rachunki same się nie zapłacą, lodówka nie zapełni i kasa nie zarobi. Na początku studiów rozmawiałam z Pawłem i dziwił się, na co ja wydaję tyle pieniędzy.  Zapytałam go, co robi, gdy jest głodny.
- Idę coś zjeść – odpowiedział mi.
- Ale bierzesz to z lodówki?
- No raczej.
- A skąd się bierze w lodówce?
- Wczoraj się urodziłaś? Mama robi zakupy.
- No, właśnie. Ty nawet nie zwracasz uwagi na to, ile może kosztować jogurt, który bierzesz, ani warstwowa kanapka, którą tak uwielbiasz. Ja żeby coś zjeść, muszę najpierw zadbać, żeby w tej lodówce coś było.
Zastanowił się chwilę, przyznał mi rację i dyskusja się zakończyła.
Wiem, że prawdziwe problemy się zaczynają, gdy trzeba samemu zarobić na te zakupy. Ja i tak miałam luksus, że tata mi dawał pieniądze. Chociaż ostatnio się zbuntował i powiedział, że skoro chcę zostać na wakacje w Lublinie i mieszkać z siostrą, to muszę na to zarobić. I w taki oto prosty sposób zostałam opiekunką do dzieci. No, może nie prosty, bo ciężko mi było cokolwiek znaleźć, ale popytałam znajomych i w końcu się udało. Jestem opiekunką ośmioletniego chłopca i sześcioletniej dziewczynki. Jak to z dziećmi bywa, jak już jest fajnie, to coś im odbija i robi się niemiło. Ale w tej pracy zauważyłam pewien paradoks. Kiedyś narzekałam się na to, jak jestem wychowywana. Że nie mogę tego, tamtego i owego… A teraz widzę, że sama robiłabym podobnie. I wiem, że to pewnie już jest we mnie zakorzenione i nie wyobrażam sobie postępować inaczej, ale to zabawne. Kiedyś moje dzieci będą się obrażać, że do obiadu nie dam im żadnych słodyczy, a potem same będą powielać moją zasadę.

Ale kiedy kończy się dzieciństwo? Gdy wyprowadzamy się z domu lub idziemy na studia? A może jak przestajemy czuć się dziećmi? W weekend po Bożym Ciele byłam z Sonią  na Festiwalu Kolorów. Zawsze chciałyśmy na niego pójść, ale nie było okazji, a teraz miałyśmy go pod nosem, więc w końcu się zebrałyśmy i poszłyśmy. Pełno było wokół gimnazjalistów i licealistów, a my czułyśmy się trochę… staro! Kurczę, jesteśmy dopiero co po dwudziestce, a już uważamy się za nie wiadomo co! Ale tak niestety jest… Owszem, śmiałyśmy się, rzucałyśmy proszkiem, ale widziałam, jak bawią się inni i było mi szkoda, że ja nie potrafię podbiec do kogoś obcego i go sypnąć, albo zrobić sobie z nim zdjęcie. Przecież nikt by nie zwrócił uwagi na to, ile mam lat. Tam wszyscy się bawili razem. Ale ja jakbym już za bardzo spoważniała...
fot. Sandra Czarniecka
~ * ~
Dzisiaj trochę krócej, ale konkretnie ;) Trzymajcie się ciepło! :*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz